czwartek, 10 listopada 2011

Magia wyobraźni.



Biegnę pod rękę z gorzką ciszą, obejmującą swym zasięgiem cały świat. Dziś, otacza ona wszelkie istnienia ziemskie, pozaziemskie i te, o których nie śniło się nawet filozofom. Czasem przez moją twarz przenika maleńki uśmiech, a zauważywszy spadające z drzew listki stwierdzam, że owa cisza, wcale nie jest taka cicha.





            Biegłam ile sił w nogach. Rzadkie włosy plątały się gdzieś ponad moją głową. Nawet kremowa spódnica całkowicie poddała się działaniom porywistych powiewów wiatru. Słodki zapach bzów rosnących gdzieś nieopodal koił zmysły, a zachodzące słońce stapiało się z linią horyzontu. Pomarańczowe promienie, które muskały soczystą zieleń pod stopami szczęśliwych przechodniów, rozpływały się w tafli mętnej wody, tuż przy sadzie.


Dróżka, po której biegłam, zupełnie nie pasowała do tego bajkowego krajobrazu. Betonowa, wyboista i szara. Nierówności powodowały, że cały czas potykałam się o własne nogi.  Gdzieniegdzie wyrastała kępa zeschłych badyli mieniących się różnorakimi barwami lata, które zmuszona byłam zgrabnie omijać.


Gorąco rozrywało me słabe ciało. Jednak myśl o słowach zapisanych na zgniecionej karteczce, kurczowo trzymanej w lewej pięści, coraz silniej napawała optymizmem każdy, nawet najmniejszy, zakamarek mojej duszy.


            Biegłam, mocno zaciągając się zapachem letnich wieczorów tamtego lata.








Biegnę, lecz ni razu nie spoglądam do tyłu. Wiem, że zdanie wypowiedziane ostatnim oddechem przez pożegnalne uderzenie serca, tkwić będzie tutaj przez wieczność. Pamiętam każdą kroplę łzy, wszelki wysiłek, z jakim przyszło się zmierzyć… Nie mogłabym tak łatwo o tym zapomnieć.


Czy na końcu człowiek naprawdę przegrywa?





W jednej chwili spłynął po mnie cały stres i zdenerwowanie, a na twarzy pojawił się wielki uśmiech, któremu towarzyszyły czerwone rumieńce. Zauważywszy cel swej podróży, mimowolnie rzekłam: Jeszcze tylko kilka kroków i dotrę tam, dokąd zawsze chciałam dojść.


Chociaż szept wydostał się z mych ust zupełnie niespodziewanie - chociaż nikt go nie usłyszał - cieszyłam się niczym małe dziecko, że za moment spełnię jedno ze swych marzeń.


Stanęłam na krańcu klifu, dumnie spoglądając przed siebie. Przysłoniłam dłonią przymrużone oczy, jeszcze baczniej obserwując idealnie prostą linię, gdzie stykały się niebo i ziemia. Chłodna bryza muskała zmarzniętą skórę, pozostawiając na niej drobną gęsią skórkę. Kolejny uśmiech wpełzł na me spierzchnięte wargi.





Biegnę, chociaż nie uciekam. Papierowy samolocik, w którym kryje się zaszyfrowana wiadomość niedługo odleci do ciepłych krajów. Stamtąd już nie powróci, jednak (miejmy nadzieję) uszczęśliwi innych ludzi, którzy odszukają, pozaginaną w dziwny sposób, białą kartkę papieru, odczytają te słowa na swój sposób i uśmiechną się w stronę horyzontu tak, jak ja owego letniego popołudnia.





            - To właśnie tutaj zachody słońca są najpiękniejsze.


Ciepły, nieznajomy głos rozbrzmiał za moimi plecami. Wysoki, przystojny młodzieniec zbliżył się do mnie, poczym nabrał pokaźną ilość świeżego powietrza do płuc. Jego czarny, długi płaszcz unosił się w górze, podobnie jak i jego włosy. Zgrabnym ruchem dłoni zagarnął część cieniutkich niteczek za prawe ucho, a następnie posłał mi niemalże zagadkowe spojrzenie. On także się uśmiechnął. Wyciągnął do przodu obie ręce, dotknął mej dłoni, w której tkwił, mokry od potu, papierowy samolocik. Uniósłszy go ku górze, obserwował kartkę ze wszystkich stron. Pokiwał głową, fuknął coś pod nosem, mlasnął dwukrotnie, aż wreszcie splótł swe palce z moimi palcami, wprawiając mnie w niemałe osłupienie.





I kiedy tak patrzę w jego oczy, zatapiam się niebiańskim uniesieniu, którego ani on, ani ja nie potrafimy wytłumaczyć. Lekkość naszych ciał, sposób, w jaki biegniemy razem powodują, iż przechodniów ogarnia zaduma, podczas której ich serca wesoło podskakują i tam, pod skórą, grają nam walca. Grają i grają… A my biegniemy wciąż i wciąż.





Otworzyłam szeroko zaskoczone oczy. Młodzieniec wskazał pewien drobny punkt na lawendowym nieboskłonie. Nie wiadomo, dlaczego zaparło mi dech w piersiach. To tylko migocąca gwiazda.


- Tam. Niech właśnie tam poleci twój samolocik.


Rzekł, a ja mogłam jedynie pokiwać głową. Ten dyszkant wstrząsnął mym słabym ciałem, zakuł tu i ówdzie, pozostawiając mnie zdrętwiałą i owładniętą bezlitosną żądzą bliskości.





I tak mijały lata. Stał przy mnie. Wskazywał ciągle ten sam punkt na niebie, a kiedy niefortunnie spuszczałam z niego zmęczony wzrok, jego głos nabierał zupełnie innej barwy, stawał się dźwięczny i melodyjny. W takich chwilach mogłam jedynie zaciskać pięści i powtarzać głośno: NIE PODDAM SIĘ.




Kiedy przyszedł czas, by samolot wreszcie poszybował w przestworza; by pocieszył inne strapione dziecię, zadałam sobie wiele istotnych pytań, których wcześniej nigdy bym nie postawiła. W samolociku wciąż tkwiły słowa, których już nie pamiętałam, lecz usilnie starałam się je sobie przypomnieć.


Nagle, młodzieniec podjął spokojny dialog, wpatrując się w ostatni promień słońca, widoczny zza równomiernego horyzontu.


- Co tam jest napisane? – zapytał szeptem, jak zwykle.


- Sprawdźmy – odpowiedziałam półgłosem, by nie zakłócić harmonii wkradającej się w nasze nozdrza, oczy i uszy.


Wspólnie rozwinęliśmy skrawek wilgotnego papieru. Czytelnych było coraz więcej słów. Literka po literce. Wyraz po wyrazie.


- Przeczytaj – uśmiechnął się perliście.


Odetchnęłam głośno, przymknęłam znużone powieki, lecz po chwili, mimo łez napływających pod powieki, szeroko je uchyliłam, a z mych ust wydobyło się jedno jedyne westchnienie:


- Bo wśród nas nie ma nikogo, kto naprawdę przegrał życie.





Zdanie wypowiedziane ostatnim oddechem przez pożegnalne uderzenie mego serca, tkwić będzie tu na zawsze.


Nim zniknęłam, młodzieniec krzyczał głośno:


- Poczekaj! Co znaczą te słowa?!


- Znaczą, że ja… - złapałam finalny oddech, który następnie uformował się w jednoznaczną odpowiedź. - …że my!


Pomachałam mu na pożegnanie, a ostatni promyk słońca schował się za horyzont, razem z moją rozradowaną duszą.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz