Biegnę pod rękę z
gorzką ciszą, obejmującą swym zasięgiem cały świat. Dziś, otacza ona wszelkie
istnienia ziemskie, pozaziemskie i te, o których nie śniło się nawet filozofom.
Czasem przez moją twarz przenika maleńki uśmiech, a zauważywszy spadające z
drzew listki stwierdzam, że owa cisza, wcale nie jest taka cicha.
Biegłam ile
sił w nogach. Rzadkie włosy plątały się gdzieś ponad moją głową. Nawet kremowa
spódnica całkowicie poddała się działaniom porywistych powiewów wiatru. Słodki
zapach bzów rosnących gdzieś nieopodal koił zmysły, a zachodzące słońce
stapiało się z linią horyzontu. Pomarańczowe promienie, które muskały soczystą
zieleń pod stopami szczęśliwych przechodniów, rozpływały się w tafli mętnej
wody, tuż przy sadzie.
Dróżka, po której biegłam, zupełnie nie pasowała do tego
bajkowego krajobrazu. Betonowa, wyboista i szara. Nierówności powodowały, że
cały czas potykałam się o własne nogi. Gdzieniegdzie
wyrastała kępa zeschłych badyli mieniących się różnorakimi barwami lata, które
zmuszona byłam zgrabnie omijać.
Gorąco rozrywało me słabe ciało. Jednak
myśl o słowach zapisanych na zgniecionej karteczce, kurczowo trzymanej w lewej
pięści, coraz silniej napawała optymizmem każdy, nawet najmniejszy, zakamarek
mojej duszy.
Biegłam,
mocno zaciągając się zapachem letnich wieczorów tamtego lata.
Biegnę, lecz ni razu
nie spoglądam do tyłu. Wiem, że zdanie wypowiedziane ostatnim oddechem przez
pożegnalne uderzenie serca, tkwić będzie tutaj przez wieczność. Pamiętam każdą
kroplę łzy, wszelki wysiłek, z jakim przyszło się zmierzyć… Nie mogłabym tak
łatwo o tym zapomnieć.
Czy na końcu człowiek
naprawdę przegrywa?
W
jednej chwili spłynął po mnie cały stres i zdenerwowanie, a na twarzy pojawił
się wielki uśmiech, któremu towarzyszyły czerwone rumieńce. Zauważywszy cel
swej podróży, mimowolnie rzekłam: Jeszcze tylko kilka kroków i dotrę tam, dokąd
zawsze chciałam dojść.
Chociaż szept wydostał się z mych ust zupełnie
niespodziewanie - chociaż nikt go nie usłyszał - cieszyłam się niczym małe
dziecko, że za moment spełnię jedno ze swych marzeń.
Stanęłam na krańcu klifu, dumnie spoglądając przed siebie.
Przysłoniłam dłonią przymrużone oczy, jeszcze baczniej obserwując idealnie
prostą linię, gdzie stykały się niebo i ziemia. Chłodna bryza muskała
zmarzniętą skórę, pozostawiając na niej drobną gęsią skórkę. Kolejny uśmiech
wpełzł na me spierzchnięte wargi.
Biegnę, chociaż nie
uciekam. Papierowy samolocik, w którym kryje się zaszyfrowana wiadomość
niedługo odleci do ciepłych krajów. Stamtąd już nie powróci, jednak (miejmy
nadzieję) uszczęśliwi innych ludzi, którzy odszukają, pozaginaną w dziwny
sposób, białą kartkę papieru, odczytają te słowa na swój sposób i uśmiechną się
w stronę horyzontu tak, jak ja owego letniego popołudnia.
-
To właśnie tutaj zachody słońca są najpiękniejsze.
Ciepły, nieznajomy głos rozbrzmiał
za moimi plecami. Wysoki, przystojny młodzieniec zbliżył się do mnie, poczym
nabrał pokaźną ilość świeżego powietrza do płuc. Jego czarny, długi płaszcz
unosił się w górze, podobnie jak i jego włosy. Zgrabnym ruchem dłoni zagarnął
część cieniutkich niteczek za prawe ucho, a następnie posłał mi niemalże
zagadkowe spojrzenie. On także się uśmiechnął. Wyciągnął do przodu obie ręce,
dotknął mej dłoni, w której tkwił, mokry od potu, papierowy samolocik. Uniósłszy
go ku górze, obserwował kartkę ze wszystkich stron. Pokiwał głową, fuknął coś
pod nosem, mlasnął dwukrotnie, aż wreszcie splótł swe palce z moimi palcami,
wprawiając mnie w niemałe osłupienie.
I kiedy tak patrzę w jego oczy, zatapiam się niebiańskim
uniesieniu, którego ani on, ani ja nie potrafimy wytłumaczyć. Lekkość naszych
ciał, sposób, w jaki biegniemy razem powodują, iż przechodniów ogarnia zaduma,
podczas której ich serca wesoło podskakują i tam, pod skórą, grają nam walca.
Grają i grają… A my biegniemy wciąż i wciąż.
Otworzyłam
szeroko zaskoczone oczy. Młodzieniec wskazał pewien drobny punkt na lawendowym
nieboskłonie. Nie wiadomo, dlaczego zaparło mi dech w piersiach. To tylko
migocąca gwiazda.
- Tam. Niech właśnie tam poleci
twój samolocik.
Rzekł, a ja mogłam jedynie pokiwać
głową. Ten dyszkant wstrząsnął mym słabym ciałem, zakuł tu i ówdzie,
pozostawiając mnie zdrętwiałą i owładniętą bezlitosną żądzą bliskości.
I tak mijały lata. Stał przy mnie. Wskazywał ciągle ten sam
punkt na niebie, a kiedy niefortunnie spuszczałam z niego zmęczony wzrok, jego
głos nabierał zupełnie innej barwy, stawał się dźwięczny i melodyjny. W takich
chwilach mogłam jedynie zaciskać pięści i powtarzać głośno: NIE PODDAM SIĘ.
Kiedy przyszedł czas, by samolot
wreszcie poszybował w przestworza; by pocieszył inne strapione dziecię, zadałam
sobie wiele istotnych pytań, których wcześniej nigdy bym nie postawiła. W
samolociku wciąż tkwiły słowa, których już nie pamiętałam, lecz usilnie
starałam się je sobie przypomnieć.
Nagle, młodzieniec podjął spokojny
dialog, wpatrując się w ostatni promień słońca, widoczny zza równomiernego
horyzontu.
- Co tam jest napisane? – zapytał
szeptem, jak zwykle.
- Sprawdźmy – odpowiedziałam
półgłosem, by nie zakłócić harmonii wkradającej się w nasze nozdrza, oczy i
uszy.
Wspólnie rozwinęliśmy skrawek
wilgotnego papieru. Czytelnych było coraz więcej słów. Literka po literce.
Wyraz po wyrazie.
- Przeczytaj – uśmiechnął się
perliście.
Odetchnęłam głośno, przymknęłam
znużone powieki, lecz po chwili, mimo łez napływających pod powieki, szeroko je
uchyliłam, a z mych ust wydobyło się jedno jedyne westchnienie:
- Bo wśród nas nie ma nikogo, kto naprawdę przegrał życie.
Zdanie wypowiedziane
ostatnim oddechem przez pożegnalne uderzenie mego serca, tkwić będzie tu na
zawsze.
Nim zniknęłam,
młodzieniec krzyczał głośno:
- Poczekaj! Co znaczą
te słowa?!
- Znaczą, że ja… -
złapałam finalny oddech, który następnie uformował się w jednoznaczną
odpowiedź. - …że my!
Pomachałam mu na
pożegnanie, a ostatni promyk słońca schował się za horyzont, razem z moją
rozradowaną duszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz